sobota, 27 czerwca 2015

Pancelos



Kolejny wyjazd nastąpił po dwutygodniowej przerwie spowodowanej oczekiwaniem na nową kartę kierowcy, gdyż stara straciła ważność. Karta przyszła po tygodniu ale oczekiwanie na wyjazd przedłużyło się przez dość niefortunne ułożenie załadunków i rozładunków zastępującego mnie Szefa. Czas spędzony z rodziną nie jest przeliczalny na jakąkolwiek walutę więc z przyjemnością posiedziałem dłużej w domu.

Zanim jednak wyjechałem we właściwą trasę w weekend poprzedzający wykonałem pewien dość skomplikowany zestaw czynności.
W ostatni weekend stycznia do Lęborka przyprowadzono mi dwa zestawy należące do naszej firmy. Czerwonego Jelcza przyprowadził Piotr zaś przyjaciel mój sympatyczny Marek (prosił mnie żebym coś więcej o nim pisał) przyprowadził swojego Special Editon potwora. Stało się tak ze względu na to, że oba auta były załadowane w to samo miejsce a Piotr musiał zrobić dłuższą pauzę a Marek w ogóle zjechać do domu
W niedzielny ranek zaprowadziłem więc swój sprzęt do Wierciszewa k. Sianowa gdzie został rozładowany, po czym po umyciu zjechałem nim z powrotem do Lęborka.

Następnego dnia rano wsiadłem z kolei w "Marek Edition" i pojechałem dokładnie w to samo miejsce co dzień wcześniej, z tym, że od razu też załadowano mnie pustymi opakowaniami w tym samy miejscu. Po załadunku zjechałem z powrotem do Lęborka. Wieczorem z kolei zamieniłem autom naczepy i swoim autem z załadowaną  naczepą ciąganą zazwyczaj przez Marka pojechałem do Gdyni, skąd popłynąłem do Karlskrony.

Następnego dnia rozładowałem się Karlskronie, po czym umyłem naczepę i pojechałem na kolejny załadunek do miejscowości Paulistrom. Tam załadowano mnie produktami higienicznymi (głównie papierem toaletowym) z przeznaczeniem do Oslo. Do stolicy Norwegii dotarłem o 22:30.
Następnego dnia rano po rozładunku w ASKO udałem się do miejscowości Moss, w której to załadowałem auto pustymi paletami z przeznaczeniem do szwedzkiego Eslov. Na miejsce dotarłem tuż przed 20:00 a około 22:00 dotarł do mnie Piotr, autem Marka, celem powrotnej zamiany naczep. Miałem jechać z nią do Holandii. Nie było już jednak sensu robić tego o tej porze

Rano po zamianie naczep skierowałem się w stronę Niemiec. Tradycyjnie już przez most Oresund do Danii i do Niemieckiego Puttgarden promem z Rodby.
 Już w Niemczech w okolicach Osnabrucku wystąpiły jakieś dziwne anomalie pogodowe w postaci śnieżnej burzy w piorunami. Może pora roku całkiem normalna na takie zjawiska ale na pewno dziwne było to, że wystąpiło to jedynie na niewielkim obszarze bo od około 10km przed Osnabruckiem na A1 do około 20km za nim na A30. Jak to zazwyczaj w Niemczech bywa od razu zrobił się masakryczny korek ale taki w jakim dawno nie stałem.



Od godziny 19:30 do 22:45 ujechałem około 30km. Jadąc w korku rekordowy czas w którym nie ruszyłem się nawet o metr to 47 minut. Pauza wymuszona została na najbliższym możliwym parkingu bo czas jazdy przekroczyłem o 19 minut. Wydruk, opis i dobranoc.

Następnego dnia na pierwszy rozładunek do miejscowości Nieuwegein dotarłem około 10:00. Szybko rozładowałem dwie palety i ruszyłem na następny do miejscowości Soest oddalonej o zaledwie pół godziny jazdy. Po tym rozładunku udałem się do miejscowości Nieuw Wannep gdzie miałem załadować się mrożonymi frytkami. Na miejscu okazało się, że mój ładunek jest właśnie ładowany na jakieś inne auto. Po interwencji u spedytora okazało się, że mają tu jeszcze jeden ładunek do Szwecji więc mogą mnie zaraz załadować. Po odczekaniu na swoją kolej załadowano mnie i mogłem ruszać.  Za daleko nie mogłem tego dnia ujechać bo nie miałem za wiele czasu a i musiałem już rozpocząć 24godzinną pauzę weekendową. Udało się jeszcze nawet wjechać do Niemiec.

Następnego dnia po zakończeniu 24ki ujechałem jedynie kilkaset kilometrów do północy kiedy to zaczynał się niedzielny zakaz.

W nocy z poniedziałku na niedzielę ruszyłem tak by na rozładunek dojechać między 8 a 9 rano. W Halmstad zameldowałem się o 9:05 czyli prawie idealnie ;)

Aryjczycy w natarciu ;)



Po rozładunku okazało się, że nic dla mnie jeszcze nie jest zaplanowane więc zjechałem sobie na najbliższy parking i zacząłem pauzę.

Następnego dnia rano otrzymałem informację o załadunkach. Pierwszy z nich to dwie palety w miejscowości Falkenberg. Dalej miejscowość Smallandstenar gdzie miałem rzekomo załadować towar składający się z trzech części w trzy różne miejsca. Okazało się jednak, że pierwsza z owych części znajduje się w innym magazynie w miejscowości Hyltebruk, którą to miejscowość przejeżdżałem w drodze to Smallandstennar. Nie ma to jak dobra organizacja pracy.
Jakby tego było mało, gdy już dotarłem na załadunek w Hyltebruk okazało się, że ekipa magazynowa rozpoczęła właśnie godzinną przerwę na lunch. Więc i ja zjadłem, tyle że dopiero śniadanie.
Po załadunku wróciłem do Smallandstenar i okazało się, że mój towar ładuje jakieś inne auto. Po interwencji w biurze magazynu wyszło, że spedytor wysłał mi niewłaściwe numery załadunkowe. Po wyjaśnieniu błędów udało się w końcu załadować i wyjechać w dalszą drogę. Po drodze otrzymałem informację o tym, że część z tego co załadowałem mam zrzucić w Malmo. Naprawdę zacząłem tracić powoli cierpliwość na bajzel który zafundował mi spedytor prowadzący. Po rozładunku miałem się udać do portu w Malmo i popłynąć promem do Travemunde, gdyż ładunek przeznaczony był do Niemiec. Przy próbie odebrania biletu na prom okazało się, że nie ma dla mnie żadnej rezerwacji. Nieustające przez dobrą godzinę próby skontaktowania się z nieogarniętym spedytorem spełzły na niczym, więc postanowiłem zadzwonić do szefa spedycji ze skargą bo tego już było zbyt wiele jak na jeden dzień. Przy próbie samodzielnego wyjaśnienia sprawy w biurze armatora okazało się, że nasza spedycja zarezerwowała jedno miejsce na jakieś podobne numery rejestracyjne. Jedyne więc co mogła zrobić Pani w kasie to wpisać mnie na listę rezerwową na następny prom by później ewentualnie wyjaśniać w czym jest problem. Na liście rezerwowej byłem trzydziesty któryś a wzięto z niej zaledwie dwa auta, które i tak wróciły później na terminal bo się okazało, że jakieś "gabaryty" zajęły więcej miejsca niż myślano że zajmą. W związku z tym nie było praktycznie żadnych szans na następny prom rano bo przy normalnym obłożeniu promu z listy rezerwowej wchodzi maksymalnie 9 aut. Już po tym wszystkim, wyobraźcie sobie drodzy czytelnicy, skontaktował się ze mną mój spedytor prowadzący. Nie miałem już siły żeby członków mu nawrzucać za to co mi tego dnia zgotował, więc poprosiłem tylko by zarezerwował mi most do Danii i prom z Rodby do Puttgarden na następny dzień.

Następnego dnia, po konsultacji ze swoim Szefem, napisałem do szefa naszej spedycji szczegółowego maila z opisem tej sytuacji i bardzo podobnej która spotkała kilka dni wcześniej mojego kolegę Michała z naszej firmy. Wyobraźcie sobie, że mail ów spotkał się konkretnym odzewem w postaci przesunięcia owego nieudacznika ze spedycji do administracji firmy.
Następny dzień to start około 4 rano i jazda w stronę Niemiec. Zeszły dzień był kiepski ale ten niemiecki zaczął się od miłych choć "chujowych" akcentów ;)

Akcent pierwszy ;)



Akcent drugi ;)


Na pierwszym rozładunku w Hamburgu, do którego to musiałem się przebić przez naprawdę spory kawałek miasta, zameldowałem się tuż przed 10 rano. Udało się dość szybko rozładować, gdyż jeden z kierowców ustąpił mi pierwszeństwa. Ktoś mówił że Niemcy to panowie ze zdjęć powyżej? Ja miałem zaledwie 4 palety do zrzutki a on auto i przyczepę bdf). Po tym rozładunku znów przejazd przez Hamburg i dojazd do miejscowości Bunde niedaleko Osnabrucku.
Ostatni rozładunek miał już miejsce następnego dnia w centrum dystrybucyjnym Ikea w Dortmundzie - chyba największym w Niemczech. Rozładunek szybki i bezproblemowy.

Miejsca parkingowe dla pań kierowczyń pod IKEA Dortmund ;)


Z Dortmundu udałem się do miejscowości Wuerselen gdzie załadowano mnie tureckimi serami. Dostałem puchę na załadunku i były całkiem smaczne.
Musiałem koniecznie być w najbliższy weekend w domu, gdyż właśnie wtedy zamierzaliśmy urządzić naszym dzieciom urodziny (oboje urodzili się w lutym). Ładunek przeznaczony był do Sztokholmu, więc będąc w Niemczech przejazd przez Lębork był trochę nie po drodze. Udało mi się jednak przekonać spedytora żeby przełożył rozładunek na wtorek i zarezerwował prom z Gdyni. Trochę trzeba było się targować bo spedycja nie chciała za bardzo zapłacić za wszystkie kilometry przy przejeździe przez Polskę, tym bardziej, że prom z Gdyni jest droższy od tego z Travemunde czy Rostoku. Szef mój bez najmniejszego problemu zgodził się na trochę mniejszą zapłatę od spedycji bo wie doskonale co to znaczy być w domu wtedy kiedy trzeba być.

Po załadunku więc od razu kierunek Polska. Tego dnia udało się dojechać gdzieś koło Hannoweru. Skrócona dobówka i jazda dalej do domu ale po drodze jeszcze parę misji do wykonania w Szczecinie. Niestety nie wszystko poszło tak jak miało i wydłużyło się to na tyle, że w domu byłem dopiero o północy z piątku na sobotę
.
Od Szczecina jechałem z pasażerem, gdyż zabrałem ze sobą swojego Ojca który to mieszka w Szczecinie a wybierał się na urodziny wnuków. Kiedyś to on zabierał mnie w trasy a teraz ja zabrałem jego w taką krótką moim "Jelczem". Ojciec mój pracował kiedyś w Polskich Zakładach Zbożowych w Łobzie jako zaopatrzeniowiec. Sam nie posiadał w ogóle prawa jazdy (mama za to miała od osiemnastego roku życia), więc po zaopatrzenie jeździł zazwyczaj z kierowcami ciężarówek Jelczami, Starami czy Ifami. Bardzo często zabierał mnie ze sobą (szczególnie za czasów przedszkola). Można powiedzieć, że częściowo wychowałem się w dziale transportu, gdyż właśnie tam zazwyczaj przesiadywaliśmy gdy przychodziłem "na zakład". Rządzili tam niepodzielnie Pani Lucyna i Pan Jurek których wspominam naprawdę bardzo miło i jeśli kiedykolwiek zdarzyłoby się, że to przeczytają to serdecznie ich pozdrawiam tak samo jak i wszystkich kierowców którzy zabierali mnie ze sobą w trasy (Niuńka, p. Chmurę, p. Buławę, p. Zdzicha, p. Lecha i wszystkich innych).
Później gdy Ojciec zrobił już prawo jazdy dostał na stan Żuka (przeróbkę skrzyniowca na blaszaka) i jeździł już wszędzie sam załatwiać większość spraw a kierowcy większych aut jedynie odbierali zamówienia. Pamiętam dość dobrze wyjazdy do Poznania na MTP (Międzynarodowe Targi Poznańskie), do Łodzi czy do Warszawy do której Żukiem z Łobza jechało się około dziewięciu godzin ;)  
W chwili obecnej z naprawdę dużego przedsiębiorstwa jakim były "PZZ Łobez" nie zostało już praktycznie nic. Ostał się tylko największy elewator, należący w tej chwili do jakiegoś obcego kapitału. Pozostałe tereny zostały podzielone i częściowo sprzedane, przejęte przez gminę bądź stoją nieużywane. 

Urodziny dzieci bardzo udane.

Wyjazd na prom do Gdyni w niedzielne popołudnie znów z pasażerem - tym razem z synem który właśnie rozpoczął ferie zimowe.


Po zjechaniu z promu w poniedziałkowy ranek od razu skierowaliśmy się w stronę Sztokholmu, gdyż tam mieliśmy mieć rozładunek. Na miejsce dotarliśmy dokładnie o 16:30 ale niestety nikt nie chciał nas już rozładować. Zmuszeni byliśmy czekać więc do następnego dnia.

Rozładunek rankiem był dość żmudny i trudny bo naprawdę sfatygowana  sztaplarka rzygała naokoło olejem hydraulicznym do momentu aż go zabrakło. Gdy go już uzupełniono to nie dało się nią po placu jeździć bo wcześniejsze rzyganie zrobiło z niego lodowisko i koła kręciły się w miejscu.


Po rozładunku zmuszeni byliśmy czekać na jakiekolwiek informacje o załadunku do około 11:30. Załadunek koło Goteborga. Kawał drogi ale każą to jadę. Nie dawała mi za bardzo spokoju ta odległość do załadunku ale dopiero po przejechaniu około 50km skojarzyłem, że kolega Michał miał mieć właśnie tego dnia rozładunek niedaleko Goteborga. Szybki telefon do spedycji i okazuje się że to ładunek dla Michała a nie dla mnie. Zjazd z autostrady na najbliższy parking i czekamy. Czekamy i nic.

Następnego dnia dopiero około 13:00 dostajemy informację o załadunku ale dopiero na następny dzień. Mamy do niego zaledwie 150km ale jedziemy. Nie znam firmy a miejscowość na mapie wygląda na małą więc zatrzymujemy się na nockę na dużym parkingu dla ciężarówek w odległości około 20km od celu. Idziemy skorzystać z prysznica dla kierowców i zmuszeni jesteśmy kąpać się w zimnej wodzie. Niestety nie dostajemy zwrotu opłaty za kąpiel . Zimni Szwedzi ;)

Następnego dnia zajeżdżamy do miejscowości Vadstena gdzie ładujemy 33 palety jakiś lekarstw. Po załadunku obieramy kierunek Karlskrona.

Efekty zabawy Jacka moim nowym telefonem.



W porcie meldujemy się chwilę po 15. Po odebraniu biletów wjeżdżamy w kolejkę i czekamy na prom. Okrętujemy, zjadamy kolację i idziemy spać - nie ma bajek w tv bo to Baltica na której nie ma w ogóle tv ;(

Następnego dnia zjeżdżamy do domu. Szanse na rozładunek w Białymstoku w piątek były jedynie teoretyczne, więc szef zarządził - "wyje...ne, w domu stane ;)"
 Weekend z rodziną jak należy.

Wyjazd w niedzielę po południu, tak żeby dojechać do Białegostoku i tam zrobić pauzę. Nie do końca się udało bo padłem gdzieś za Zambrowem. Nocka na jakimś parkingu wśród praktycznie samych wschodnich kierowców.

Około godziny 9 rano następnego dnia melduję się w Białymstoku.


Szybki rozładunek i mogę jechać dalej by wykonać zaplanowane jakiś czas temu zadanie. W firmie naszej użytkujemy trzy ciągniki siodłowe. Dwa z nich ciągają naczepy należące do szwedzkiej spedycji pod którą jeździmy (polskie spedycje tylko nas okradały)  natomiast jeden ciąga naczepę należącą do nas (tzn. leasingowaną).

Jeśli pamiętacie z poprzedniego opisu zamiankę naczep przed świętami BN to od tamtego momentu tę naszą naczepę ciągałem właśnie ja. Jako, że ciąganie naczep należących do spedycji jest zdecydowanie wygodniejsze i tańsze w eksploatacji to Piotr zdecydował, że tę oddamy do leasingu a weźmiemy kolejną od spedycji. I właśnie to zadanie miałem wykonać po rozładunku w Białymstoku.
Zacząłem od sprzedania posiadanych na stanie kilkunastu europalet. Po ich sprzedaniu udałem się do Rawy Mazowieckiej, gdyż właśnie tam znajduje się plac na który miałem odstawić naczepę.

Po drodze przejeżdżałem przez miejscowość której nazwa brzmi bardzo podobnie do mojego nazwiska.


Na miejsce dotarłem około 15:00. Po zabraniu z niej tyczek, łańcuchów i innych drobiazgów i zabezpieczeniu ich na pomoście za kabiną auta ruszyłem na północ.

Do Gdyni z której miałem popłynąć do Szwecji celem odebrania nowej naczepy, dotarłem około południa dnia następnego.

Po zjechaniu z promu udałem się do miejscowości Marieholm w której to odebrać miałem naczepę. Musiałem trochę jej poszukać gdyż schowana była na tyłach jakiejś starej gorzelni (chyba). Okazało się, że jest to naczepa marki Krone z przebiegiem zaledwie 8018km (posiada w jednej z osi licznik kilometrów), gorzej, że wyposażona w hamulce bębnowe, bez unoszonej osi i co najgorsze z agregatem chłodniczy marki Carrier :(


Po krótkich oględzinach i wpakowaniu swoich szpargałów w paleciary udałem się od razu na pierwszy załadunek do Helsingborga. Po załadunku skierowałem się na północ, gdyż towar przeznaczony był do Vestby w Norwegii. Tego dnia udało mi się dojechać kawałek za Goteborg, gdyż musiałem w Helsingborgu poczekać na załadunek prawie trzy godziny, po nim kolejną na dokumenty i po prostu zbrakło mi czasu pracy.

Następnego dnia około 7 dotarłem na rozładunek w Asko.
Po nim od razy załadunek w Langhus i zjazd do Szwecji do miejscowości Falkenberg. Na miejsce dotarłem chwilę po 17:00 a firma w której miałem się rozładowywać pracuje do 19:00 (ładowałem w niej już kilka razy) więc liczyłem na to, że puste palety które im przywiozłem rozładują bez problemu. Myliłem się. Odprawiono mnie z kwitkiem i polecono przyjechać o 6 rano dnia następnego. Poszedłem więc sobie na spacer do miasteczka w celu zakupienia świeżego pieczywa.
Oldchool na kolizyjnym ;)


Po rozładunku rankiem odczekałem na kolejne dyspozycje prawie do południa. Miałem przy tym okazję obserwować szwedzki egzamin na kategorię C+E przeprowadzany takim oto zestawem.


Załadunek w Helsingborgu. 16 ton margaryny z przeznaczeniem na Węgry - elegancko bo tam mnie jeszcze nie było. Rozładunek we wtorek (był piątek) z przejazdem przez Polskę. Krótka konsultacja z Piotrem i szybka decyzja - po promie zjeżdżaj do mamusi i tam zrób 24h pauzę weekendową. Mama moja mieszka w malowniczo położonym Łobzie niecałe 100km od Świnoujścia więc prawie po drodze na Węgry ;)

W Trelleborgu przy odbieraniu biletu spotkałem dawno niewidzianego kolegę Radka, właśnie z rodzinnego Łobza, o którym nawet nie wiedziałem, że też jest już kierowcą ciężarówki. Co ciekawe jego Tata i dwaj bracia to też kierowcy więc chyba nie miał innego wyjścia ;)
Cały rejs promem przegadaliśmy o dawnych i teraźniejszych sprawach. Pozdro Saganek ;)

Po zjechaniu z promy zmuszony byłem dokręcić pauzę a że chciało mi się spać i nie chciałem budzić mamy po nocy to ze Świnoujścia ruszyłem sobie na spokojnie około szóstej rano. Parę minut po siódmej byłem już tam gdzie się wychowałem.

Taki oto widok mnie przywitał kilometr przed rogatkami mojego rodzinnego miasta.


Jak to zawsze bywa w domu w którym gospodarzy samotna kobieta znalazło się coś męskiego do roboty. Po wykonaniu zleconych zadań znalazł się i czas dla mojego ukochanego MLKS Światowid Łobez - klubu piłkarskiego z mojego rodzinnego miasta który obecnie gra w szczecińskiej lidze regionalnej. Telefon do obecnego prezesa i wszystko jasne. Meczu ligowego nie było, bo trwała jeszcze przerwa zimowa ale drużyna pod wodzą Darka Kęsego (były zawodnik Pogoni Szczecin) przygotowuje się już do rundy wiosennej więc zaplanowano na ten dzień sparing z drużyną Pomorzanina Sławoborze. Mecz wyjazdowy. Miło było zobaczyć znajome twarze i popatrzeć na ich grę. Wygrali 6:3.
Parę fotek.
Na pierwszej najskuteczniejszy obrońca w drużynie (strzelił chyba już 5 bramek).





Po powrocie do domu pyszny maminy obiadek i... nie, nie relaks a rąbanie i układanie drewna do kominka które korzystając z obecności młodszego syna mama rankiem zamówiła.
Wieczorem już relaks czyli gala MMA w tv w nowym mieszkaniu Asi i Cypisa - dzięki za wegetariańską sałatkę.

Następnego dnia śniadanie i wyjazd na Węgry. Tankowanie gdzieś koło Kłodzka, doładowanie premida na granicy i pauza gdzieś na jakiejś wiosce w Czechach. Część trasy już znana z wyjazdu do Chorwacji.


Na granicy Czesko-Słowackiej władowałem się na minę jak świeżak - przejechałem zjazd dla ciężarówek i zmuszony byłem zjechać tym dla autobusów. Oczywiście stały na niej jakieś służby. Nie byli to chyba celnicy ale zdaje się że policja skarbowa. Zażądali 400euro za złamanie zakazu wjazdu. Zabrali prawo jazdy i kazali iść wziąć urządzenie do elektronicznego poboru opłat. Po powrocie udało mi się uprosić wąsatego strażnika który to oddał mi prawo jazdy i kazał jechać dalej.

Z kolei granica Słowacko-Węgierska bardzo mnie rozczarowała - dawno takiego syfu nie widziałem - chyba ostatnio we Włoszech jak śmieciarze strajkowali. Trochę dziwny, moim zdaniem, system wykupywania winiet tym bardziej, że sprzedająca rozmawia tylko po węgiersku ;)

W Budaors zameldowałem się dokładnie o 17:45 i jedyne co mi polecono to ustawić się przed bramą i zgłosić się o szóstej rano do biura.

Następnego dnia po rozładunku otrzymałem informację, że załadunek mam w Polsce a dokładniej w Jarosławiu. Kawał drogi na pusto ale każą to jadę. Zjazd dokładnie na tę stację benzynową do której miałem wykupioną winietę, wykup kolejnej i jazda w kierunku Polski.
Jakaś znajoma płyta DVD na stacji - "A négy páncélos és a kutya" :)

Autostrada dobra ale jak się skończyła to już dość kieprawo. Słowacja spokojnie mimo przejazdu przez kilka miast.



Droga dojazdowa do Barwinka w mojej ocenie TRAGICZNA - aż dziw bierze, że tak często uczęszczana trasa łącząca dwa europejskie kraje uchowała się jeszcze w takim stanie.



Za wąska to ona też jest.


Od około 20km przed granicą do niej samej aż cztery punkty w których słowacka policja prowadziła kontrole - na jednym ważenie, na innym pomiar prędkości, na kolejnym kierowca czyścił tylne światła i znów pomiar prędkości. Na granicy musiałem oddać te pudło do opłat - parking do tego celu jeden jedyny i do tego płatny a parkingiem to naprawdę ciężko go nazwać bo to kawał dziurawego jak szwajcarski ser , błotnisto, kamienistego niewiadomo czego. Stanąłem prawie zaraz za szlabanem a po przejściu z auta do budki i z powrotem moje buty nadawały się tylko i wyłącznie do prania. Dzicz.


W Jarosławiu zameldowałem się chwilę po 17tej.


Była fabryka ciastek SAN, obecnie część ogromnego międzynarodowego koncernu czekoladowo-cukierniczego. Okazało się, że da radę bez problemu jeszcze się załadować tego samego dnia. Po odczekaniu na swoją kolej podjechałem pod rampę. Sympatyczni załadowcy. Pogadali, poczęstowali ciastkami, szybko załadowali i mogłem uciekać.

Kolejny załadunek miałem zaplanowany w Tarnowie Podgórnym więc z Jarosławia jakoś lokalnie na północny zachód. Pauza jednak wypadła jakąś godzinę po wyjechaniu z Jarosławia. Malutka stacja benzynowa ale cicho i spokojnie.
Następny dzień to zwiedzanie Stalowa Wola, Sandomierz, Piotrków Trybunalski, Łódź i A2 do Poznania.




W Tarnowie Pod. byłem po 15. Fabryka czekolady. Doładowano mi jedynie sześć palet, nie poczęstowano czekoladą. Wyjazd i pauza znów po około godzinie jazdy. Pizzeria w pobliżu więc grzechem byłoby nie spróbować ;)

Następnego dnia rano start o 7:33 i po ujechaniu jakiś 40km kontrola ITD - PIERWSZA W ŻYCIU ;)
Karta, tacho, dokumenty, ładunek, światła - wszystko ok, protokół i można jechać dalej.
Tuż przed Szczecinem na S3 kolejny punkt kontrolny ITD. Auto jadące przede mną puszczono a mnie wyciągnięto na kontrolę. Zaparkowałem grzecznie prawie na końcu parkingu (bo reszta zajęta) i odczekałem dobre 5 minut zanim dotarł do mnie inspektor który mnie wyciągnął.
Na wstępie od razu pokazuję mu protokół z wcześniejszej kontroli. Zobaczyć ten zawód na twarzy inspektora - dość miłe.
Ale słyszę pytanie:
- Ważyli tam Pana?
- Nie - odpowiadam
- To my zważymy.
- Ale mam jedynie siedem ton ładunku. - mówię
Zobaczyć drugi raz ten zawód - bezcenne
- Do widzenia - powiedział z naprawdę nie skrywanym żalem.

Tankowanie w Radziszewie i w Świnoujściu byłem o 12:15. Myjnia a w jej trakcie szybkie zakupy i wjazd na prom. Jedzenie sobie odpuściłem bo lepsze mam w lodówce.
W Trelleborgu byłem już o 21:15 więc zjechałem tylko do Malmo i pauza.

Następnego dnia o godzinie 10:25 dotarłem na miejsce rozładunku czyli miejscowości Jyderup w Danii. W tej samej miejscowości załadunek do Szwecji. Proszki do prania do Astorp. Na załadunku chwilowe zamieszanie bo okazało się, że ładunek jest przeznaczony na "linka" 25m a ja tylko standart.
Udało się go jednak podzielić więc ładuję.
Auto umyłem więc tak oto prezentowało się pod rampą w Jyderup.



Po załadunku, kierunek Szwecja. W Astorp melduję się tuż przed szesnastą a że jest piątek to na magazynie już nikogo nie ma. Idę do biura a tam mówią że owszem można się rozładować ale trzeba to zrobić samemu. Staję pod wyznaczoną rampę ale nijak nie mogę na nią wejść bo drzwi na kod którego nie znam. Ale oto pojawia się na horyzoncie znajoma twarz - Ernest - kolega z którym pracowałem w pewnej firmie w Szczecinie  a który to obecnie jeździ dla firmy której ładunek przywiozłem. Wypatrzył mnie jak wjeżdżałem i poznał po tabliczce z imieniem. Otworzył mi drzwi magazynu, pomógł przy rozładunku i uprzyjemniał rozmową. Po zrzuce pogadaliśmy jeszcze chwilę i musiałem się zawijać żeby znaleźć jakieś dobre miejsce na 45godzinną pauzę.
Chwila zastanowienia i ułożenia planu działania a tu zajeżdża jakieś zamaskowane auto (chyba Audi)



Wiedziałem już co będę robił w poniedziałek więc ruszyłem w kierunku miejsca załadunku czyli miejscowości Ahus. Wiedziałem, że pod firmą w której będę ładował stać za bardzo nie ma gdzie więc zostałem w Kristineham. Weekend dość leniwy i wręcz nudny. Urozmaiciłem go sobie jedynie ćwiczeniami fizycznymi w postaci dokręcenia wszystkich nakrętek w kołach naczepy.

W poniedziałkowy ranek dojechałem do Ahus a tam okazało się, że auto stojące przede mną podało te same numery załadunkowe. Szybki telefon do spedycji i kolejne numery już właściwe ale za to godzina załadunku późniejsza. Na szczęście odczekałem jedynie około godziny i mogłem wjeżdżać pod rampę. Po załadunku zjazd do Trelleborga na prom do Niemiec.

W Rostocku byłem o 21:30 ale po zjechaniu z promu zajechałem jedynie na "betonkę" i pauza do rana.

Następnego dnia wystartowałem tuż przed siódmą. Dotrzeć miałem w okolice Augsburga a dokładniej do miejscowości Gersthofen i udało mi się to. Ładunek cenny więc pauza na autohofie 18km od miejsca przeznaczenia.

Następnego dnia rozładunek w Gersthofen. Po rozładunku zajechałem do miejscowości Pfaffenhofen w której to miałem załadować zupki dla dzieci. Na miejscu okazało się jednak, że ładunek będzie gotowy dopiero następnego dnia. Telefon do spedycji czy będzie w stanie coś zdziałać lub znaleźć coś innego. Niestety. Wskazany parking i czekam do jutra. Krótki spacer po miasteczku.
Następnego dnia stawiam się o wyznaczonej godzinie na załadunku. Okazuje się, że nastąpi on nie w fabryce ale w zewnętrznym magazynie w innej części miasta.

Po załadunku otrzymuję informację, że prom do Szwecji mam ze Świnoujścia więc znów weekend w Łobzie. Po obliczeniach wychodzi mi, że będę w Łobzie w piątek z samego rana więc spokojnie mogę skoczyć pociągiem do Lęborka i całą sobotę spędzić z rodziną. Dobry plan.
Szybko poszedł w łeb.
Po ujechaniu 4,5 godziny od miejsca załadunku stanąłem sobie na pauzę na parkingu gdzieś w okolicy Lipska. Zjadłem, wypiłem herbatę, zajrzałem do internetu. Czas ruszać. Przekręcam więc kluczyk, zapalają się wszystkie kontrolki, czekam aż część z nich zgaśnie i odpalam. I nie dzieje się nic. Próbuję kilka razy i dalej nic. Sprawdzam bezpieczniki i wszystkie sprawne.
Kiedyś już coś takiego miałem w Volvie jak jeździłem u dziadka pewnego parszywego szczocha - zresztą właśnie ta usterka była poniekąd przyczyną zwolnienia z owej "dziwnej" firmy.
Wczołguję się więc pod auto i szukam rozrusznika. Po znalezieniu okazuje się, że ukruszył się jeden z kabelków do niego dochodzących - dokładnie ta sama usterka co wtedy w Volvo. Tylko tym razem mam w aucie komplet narzędzi i kawałek kabla. Auto stoi dość nisko (powietrze zeszło z poduszek), ja gruby, więc każde wyjście i wejście pod auto to poligon. Po około godzinie walki udaje się na tyle "zdrutować" uszkodzenie, że auto odpala. Od tego czołgania jestem tak brudny, że muszę się cały przebrać. Dojeżdżam gdzieś pod Szczecin ale jeszcze po niemieckiej stronie i padam na twarz.

Rankiem po zatankowaniu auta w Radziszewie zjeżdżam na serwis DAFa, ale nie na naprawę a jedynie na sczytanie danych z tachografu, gdyż zbliża się już termin. Czekam na usługę ponad godzinę. W luźnej rozmowie z jednym z pracowników serwisu proszę o przesłanie mojemu szefowi jakiejś oferty na auta, gdyż w niedalekiej przyszłości zamierza on powiększyć flotę. Reakcja jest dla mnie co najmniej zdumiewająca bo ów pracownik serwisu DBK zachowuje się jakbym zwrócił się do pracownika mleczarni  z prośbą o pończochy dla żony. W porządku, przekażę szefowi ;)
Fajny zabytek w serwisowym holu.


Po sczytaniu zajeżdżam do dwóch znajomych niezależnych warsztatów w Szczecinie. Niestety oba nie mają mocy przerobowych by zająć się moim autem. Uruchamiam własne kontakty i dostaję numer telefonu do Pana Andrzeja Szafrańskiego z Łobza który to ma firmę transportową specjalizującą się w transporcie zrębków i trocin. Dysponuje on flotą kilku aut więc i własnym warsztatem. Po skontaktowaniu się z nim, oferuje on z ochotą pomoc swojego mechanika Pana Józka. Zjeżdżam więc do Łobza. Co ciekawe jakieś 500m przed firmą Pana Szafrańskiego znajduje się przejazd kolejowy przed którym się musiałem zatrzymać, gdyż szlabany były zamknięte. Zgasiłem silnik gdyż pociąg miał przejechać dopiero za chwilę. Gdy już przejechał przekręciłem kluczyk i znów żadnej reakcji - nie no bez przesady, tak blisko mechanika? Przekręcam po raz drugi i na szczęście odpala - dobry "druciarz" ze mnie.

Pan Józek zajmuje się solidnie moją usterką i mimo początkowych problemów (urywają się dwie śrubki) naprawia ją tak, że rama i kabina zgniją doszczętnie a kabelki przy rozruszniku na pewno nie.
Pan Józek poświęca swój wolny czas, gdyż kończyłby normalnie pracę o 16:00 a  naprawa Jelcza kończy się tuż przed 18:00. Pan Andrzej pozwala mi zostawić auto na swoim strzeżonym placu.

Pan Szafrański to kierowca zaczynający swoją firmę zdaje się od Stara 244 z przerobioną przyczepą a obecnie "zakochany" w MAN'ach. Obecnie jego flota to około 10 MANów i jedna Scania a wszystkie one sprzężone z naczepami walking floor. Posiada on w swojej flocie także jednego rodzynka V8, dodatkowo stunigowanego z zewnątrz jak i wewnątrz a także "zchipowanego" do ponad 700KM.




Jak wjeżdżałem do Łobza to zauważyłem spory plakat o tym, że tego wieczoru odbędzie się Gala MMA.  Telefon gdzie trzeba i plany na wieczór gotowe. Gala całkiem sympatyczna, sporo znajomych, trochę śmiechów i brutal sport. Po gali pizza z Asią i Cypisem i do domu.

Sobota to kilka misja dla Mamy, jakieś drobne zakupy i relaksik oraz jakżeby inaczej - mecz Światowida Łobez. Tym razem wyjazd do Świdwina i wygrana z tamtejszą Spójną 6:3. Wieczór już w domu.

W niedzielę tuż przed dziewiątą ruszyłem do Świnoujścia.



Po zjechaniu z promu w Ystad dokręciłem pauzę i tuż przed północą ruszyłem w kierunku Sztokholmu.
Rozładunek miałem mieć w Arlandstad do którego dotarłem o 9:30 zaliczając już poranne korki w Sztokholmie.


Po rozładunku od razu pojechałem na załadunek do Uppland Vasby. Po załadunku pauza. Jej koniec to godzina 21:48 czyli kolejna nocka jazdy.

W Malmo zameldowałem się o 9:10. Odebrałem bilet i oczekiwałem na prom do Travemunde.
W Niemczech byłem o 19:10 i znów nocka. Około 5 rano dotarłem na Taunus Blick koło Frankfurtu. Po pobudce taką oto karteuluszkę znalazłem za wycieraczką auta. Pozdro Sioju


Chwile później dotarł też do mnie mój przesympatyczny kolega Marek który to też zmierzał do Szwajcarii. Godzina była dość niefortunna, gdyż spedycje w których mieliśmy się odprawiać pracowały tylko do godziny 16:00 więc nie było już szans by to zrobić tego samego dnia. Dojechaliśmy więc tyle ile się dało w kierunku granicy i stanęliśmy na pauzę do rano.

Następnego dnia start około 7:00 i rozjechaliśmy się na swoje granice - ja Rheinfleden a Marek Weil Am Rein.
Na granicy jak zwykle kolejka. Po dojechaniu pół godziny oczekiwania na dokumenty i jazda na rozładunek w miejscowości Villmergen. Na miejscu po zameldowaniu się w biurze magazynu otrzymałem pager i musiałem zaczekać na swoją kolej. Po około dwóch godzinach pager wskazał rampę rozładunkową pod którą się niezwłocznie podstawiłem. Rozładunek dość szybki bo wyciągano po dwa słupki czyli cztery palety jednocześnie.


Po rozładunku odstałem jeszcze chwilę w oczekiwaniu na informacje o załadunku. Niestety nie znaleziono mi nic z okolicy w której byłem i polecono jechać prawie 600km dalej, do Francji. Tego dnia udało mi się dojechać kawałek za granicę szwajcarsko - francuską.

Następnego dnia załadunek w miejscowości Allex gdzie spotkałem się z dość kuriozalną sytuację.
Po zameldowaniu się w biurze podstawiłem się pod wskazaną rampę i zaczął się załadunek. Bywa czasem, że druk CMR trzeba sobie samemu wypisać czy dać do wypełnienia osobie w firmie która nas załadowuje. Pech chciał, że bloczek cmr'ek skończył mi się na którymś wcześniejszym załadunku a zapomniałem kupić sobie nowy. Tuż przed zakończeniem załadunku przyszła do mnie panna z biura i zażądała ode mnie właśnie CMR. Gdy wyjaśniłem jej, że nie posiadam takowego, oznajmiła mi, że w takim razie będą mnie musieli rozładować i mam sobie jechać. Zrobiła to w dodatku w tak ostentacyjno-pretensjonalny sposób, że byłem szczerze zdziwiony. Nie wiem co trzeba mieć w głowie, żeby nie być w stanie wykazać się choćby odrobiną zrozumienia czy tzw. ogarnięcia i wydrukować formularz z internetu a zamiast tego robić aferę z takiej bzdury. Koniec końców spędziłem pod rampą dodatkowo około półtorej godziny które wymagało dostarczenie drogą mailową CMR'a  przez mojego spedytora. Ręce i tatuaże opadają.
Z ulgą opuściłem ową firmę i mam nadzieję, że nigdy więcej do niej nie trafię.
Gówniany komentarz zdjęciowy ;)


Z racji zmiany przepisów dotyczących odbywania pauz weekendowych w kabinach aut, na terenie Francji zmuszony byłem jak najszybciej z niej uciekać gdyż był to piątek a ja właśnie w zbliżający się weekend zobowiązany byłem do 45godzinnej przerwy.
Nie mogłem więc pojechać sobie spokojnie na północ, przez Luksemburg celem zatankowania tańszego paliwa tylko musiałem uciekać "na przełaj" do Niemiec. Dojechałem na najbliższy parking po niemieckiej stronie jadąc od Miluzy w stronę Freiburga. Parking ów pękał w szwach ale udało mi się znaleźć chyba ostatnie wolne miejsce - wprawdzie wjazd był już zastawiony ale udało się cofnąć w nie od czoła.
Jak się później okazało zmieściło się na nim jeszcze sporo innych aut. Nawet na trawie.
Zdjęcie miało ukazać nie tylko parkowanie na trawie ale pierwsze oznaki wiosny.

Weekend dość leniwy ale znalazłem trochę czasu na majsterkowanie.

Start następnego tygodnia nastąpił tuż po zakończeniu niemieckiego zakazu weekendowego czyli dokładnie o 22:01. Cała noc dość spokojna i jako że byłem dobrze wypoczęty to bez udręki jaką bywa czasem nocna jazda. Pauza wypadła gdzieś pomiędzy Bremen a Hamburgiem na A1.
Widoki nad ranem.



Kolejna "szychta" zaczęła się dla mnie dokładnie o 17:10 a skończyła o 3:07 nad ranem.
Następny dzień to już dojazd do celu czyli Orebro. Na miejscu okazało się, że nie mogę być rozładowany tego samego dnia gdyż jestem o około godzinę za późno. Rozładunek następnego dnia rano więc.

Po rozładunku rano okazało się, że spedycja nie ma dla mnie jeszcze nic. Po południu otrzymałem informację, że będzie załadunek i to dokładnie w tej samej firmie w której się rozładowałem ale niestety dopiero następnego dnia i to po południu.
Stanąłem więc sobie pod marketem by mieć dostęp do toalety i świeżego pieczywa.

Następnego dnia załadunek i jazda do Vestby w Norwegii. Tam od razu rozładunek i dojazd do Oslo gdzie miałem poczekać na załadunek do Polski do soboty. Był czwartkowy późny wieczór więc po dojechaniu do celu położyłem się od razu spać dając jednak znać znajomym z Oslo, że następny dzień mam wolny. Kolega Jeszkin nie nawykł do zostawiania znajomych samym sobie, więc od razu zaproponował, że zabierze mnie następnego dnia do siebie do pracy. Grzecznie odmówiłem ale tylko ze względu na to, że zaczyna ją bardzo wcześnie a ja chciałem sobie pospać bo od niedzieli jeździłem prawie cały czas nocki.

Piątek upłynął mi na słodkim lenistwie a do jego niewątpliwych atrakcji zaliczyć muszę zaćmienie słońca które udało mi się świetnie obserwować. Była to dość ciekawa sprawa bo od rana niebo nad Oslo było zachmurzone a właśnie na kulminacyjny moment zaćmienia chmury się rozstąpiły i niebo ukazało to bardzo ciekawe zjawisko.



Po południu Jeszkin wpadł do mnie zaraz po pracy i po raz kolejny zostałem elegancko ugoszczony przez jego i jego ukochaną Monikę. Polski obiad w Oslo.
Nie zostawałem u nich na noc mimo długich namów ze względu na to, że załadunek miał nastąpić w sobotni poranek a nie wiedziałem dokładnie kiedy bo mogła to być godzina 9:00 jak i również 4:30. Dlatego też wolałem być na posterunku i spać w aucie.

Następnego dnia rano poproszono mnie pod rampę tuż przed 9:00. Załadunek szybki i bezproblemowy. Tradycyjnie już na załadunku nie otrzymałem praktycznie żadnych dokumentów poza mailem z moimi numerami rejestracyjnymi i auta które mi ów ładunek przywiozło z północy. Nie wiem skąd opisywane w branży informacje o kłopotach z tym związanych skoro jest to bardzo częsta praktyka.

Odprawa na granicy bezproblemowa. W Karlskronie zameldowałem się o 18:40 czyli dość późno ale bilet dostałem bez problemu.
Niedzielny poranek to zjazd z promu, pogawędka z szefem, zapakowanie się do auta i do domu.
Należy mi się.

Kompletny album ze zdjęciami - KLIK