niedziela, 16 października 2016

Koszmarna Genua.


Wyjazd w niedzielę. Na szczęście tylko do Gdyni i ciężarówką jedynie na prom. Z przyczyn o których nie chciałbym pisać cieszyłem się, że tego dnia musiałem jedynie wjechać na prom. Po dotarciu do kajuty położyłem się od razu spać.


Poniedziałkowy ranek to skromne śniadanie i zjazd z promu.
Rozładunek to budowa sporej hali w pobliżu Jonkoping. Przywiozłem na nią panele warstwowe. Miejscem budowy okazała się firma zajmująca się demontażem pojazdów i handlem częściami z nich.
Rozładunek dość szybki (jedno auto przede mną) i bezproblemowy.



Po nim od razu dostałem informacje o kolejnym załadunku więc ruszyłem bez zbędnej zwłoki w kierunku miejscowości Skene.
Na miejscu zameldowałem się około godziny 13tej i po uzyskaniu informacji w biurze, rozpocząłem załadunek - 23 palety opakowań kartonowych. Już na rampie okazało się, że kolega który ładuje się obok jedzie w to samo miejsce. Po załadunku ruszyliśmy więc w dwa auta do Sztokholmu.
Plan był taki, żeby dojechać jak najbliżej stolicy Szwecji by następnego dnie nie zmarnować zbyt dużo czasu na poranny dojazd. Jazda szła jednak na tyle dobrze, że udało się dojechać pod samą firmę.

Następnego dnia już kwadrans po siódmej podstawiłem się pod rampę i rozpocząłem rozładunek.
Po nim od razu ruszyłem do miejscowości Fagersta gdzie załadowałem się 24 tonami nierdzewnego drutu w zwojach. Na załadunek musiałem chwilę zaczekać gdyż w firmie panowały dość dziwne zasady - biuro i brama zamknięte a na bramie numer telefonu pod którym uzyskałem informację, że jak nikogo w biurze nie ma to oznacza, że wszyscy zajęci i trzeba stać przed bramą i czekać. Po około 20 minutach przyjechał pracownik do biura i pomachał żeby przyjść do biura.
Po załadunku konkretne zabezpieczenie i jazda.



Motala - jakiś sentyment mam do niej bo w domu gra mi gramofon z 1979 roku który właśnie w tym mieście został wyprodukowany ;)





Tego dnia dotarłem jeszcze w okolice Orkelljunga.
Następnego dnia pobudka przed piątą rano bo, nie wiem czemu, liczyłem na to, że popłynę porannym promem do Polski - około godzinę po ruszeniu zdałem sobie sprawę, że rano z Ystad nie ma żadnych promów do Świnoujścia. W Ystad zameldowałem się tuż przed siódmą rano. Po zjedzeniu śniadania położyłem się spać ;)

Około południa odebrałem bilet a przed 14tą wjechałem na prom. Po obiedzie położyłem się znów spać w kajucie ale nie specjalnie odpocząłem bo mój współtowarzysz rejsu chrapał jak DeT jadący pod sporym obciążeniem ;)

Po zjechaniu z promu szybkie zakupy i tankowanie. Po całej nocy szoferowania chwilę przed ósmą rano zameldowałem się na rozładunku w miejscowości Muhlhausen w Niemczech.
Rozładunek sprawny i szybki. Po nim wyjazd za bramę i zasłużona pauza. Około 20tej ruszyłem na kolejny załadunek do miejscowości Wunsiedel. Kilka kilometrów przed osiągnięciem celu okazało się, że dojazd obejmuje jakieś objazdy. Udało się jednak dotrzeć bez problemu. Na miejscu znalazłem bardzo wygodne miejsce do zaparkowania na noc - tylko, że rano okazało się, że pod niewłaściwą firmą ;)

Załadunek rano, bokiem przy ścianie - 23tony cementu.





Po załadunku kierunek północ, bo rozładunek w Danii. Jako, że był to piątek to jazda nie szła specjalnie sprawnie a jakieś półtora godziny przed końcem czasu jazdy informatory autostradowe wyświetliły informację o tym, że przejazd A7 przez Hamburg to 15km korek - odpuściłem i zjechałem na parking na dobową pauzę. Nie ma pośpiechu więc po co się pchać w korek i później kombinować.

Następnego dnia kwadrans po szóstej ruszyłem w kierunku Danii. Na miejscu rozładunku, pod samą firmą byłem już o 10 rano.

Weekend spokojny i leniwy.
W poniedziałkowy ranek podjazd pod rampę i zrzutka. Nic godnego uwagi.
Następny załadunek to piękna sprawa - 33 palety o łącznej wadze 1600kg (plastykowe butelki do oleju).



Rozładunek jeszcze tego samego dnia w szwedzkim Staffanstorp. Nie bez problemów bo najpierw się okazało, że pod adresem wpisanym w CMR wcale tych butelek nie chcą bo nie mają na nie miejsca. Odesłano mnie więc do magazynu innej firmy a tam z kolei przez dobre 10 minut szukałem odpowiedniej rampy bo nie raczono mnie poinformować, że zlokalizowana jest w jeszcze innej firmie ;)

Po rozładunku dojechałem już tylko do miejscowości Ahus, gdzie miałem ładować następnego dnia. Po zaparkowaniu pojechałem sobie na rowerze na wycieczkę po okolicy i po zakupy pieczywa.
Następnego dnia już o 7:20 czekałem z pagerem na załadunek płyt gipsowych. Po załadowaniu, zabezpieczeniu i skorzystaniu z prysznica ruszyłem na kolejny załadunek do miejscowości Bossebacken - ciekawostka bo adres zlecenia to współrzędne geograficzne - kopalnia granitu.
Na miejscu załadowałem 7 palet granitowych krawężników.





Po załadunku kierunek Sztokholm. Po drodze odwiedziłem miejsce w którym w 1986 roku zginął w wypadku autokaru, ówczesny basista zespołu Metallica - Cliff Burton. Tego dnia wypadała dokładnie 30ta rocznica tego tragicznego wydarzenia. Na miejscu obecnych było kilka innych osób które postanowiły uczcić Cliffa. Trochę byli zdziwieni tym że zajechała tam również ciężarówka z Polski ;)



W Sztokholmie zameldowałem się około 19:00 ale okazało się, że adres to nieduży skwerek między ulicami. Zmuszony więc byłem poszukać jakiegoś miejsca do zaparkowania w najbliższej okolicy - nie była to sprawa łatwa bo wkoło tylko bloki. Udało się jakieś 5km dalej na dzielnicy handlu artykułami spożywczymi.

Następnego dnia dotarłem rano znów na ów skwerek co w godzinach porannego szczytu nie było wcale łatwe. Na miejscu zmuszony byłem zaparkować blokując dwa przejścia dla pieszych - nie było innego wyjścia. Po rozplandeczeniu okazało się, że budowlańcy nie dysponują odpowiednim sprzętem do rozładunku - kopareczka okazała się za mała bo w momencie dźwigania palety z krawężnikami przechylała się w jej kierunku ;)
Najgorsze było jednak to, że cały czas lało i to naprawdę konkretnie. Stałem i czekałem a ludzie chodzili wkoło auta ;) Po około trzech kwadransach pojawiła się konkretna koparka której operator szybko i sprawnie mnie rozładował.



Po wszystkim musiałem się jeszcze wydostać ze stolicy bo następny rozładunek to Knivsta. Nie była to łatwa sprawa bo poranny szczyt w pełni. W Knivsta zameldowałem się kwadrans po 10tej. Szybka zrzutka i jeszcze tylko do Upsalli zrzucić wiązkę profili do płyt gipsowych. Ta ostatnia wiązka, tak na marginesie, narobiła mi szkód bo spadając z góry na którymś z zakrętów podarła mi plandekę od środka - za słabo ją spiąłem ale w sumie mocniej nie można było bo profile się wtedy gną, a pogiętych nie chcą ich przyjmować na rozładunkach. Pech.



W Upsalli zrzutka na terenie budowy nowego akademika dla studentów Uniwersytetu.
Po rozładunku udałem się na załadunek do miejscowości Karbenning - co ciekawe, znów w zleceniu adres to współrzędne geograficzne bo tartak położony za wsią w polu nad jeziorem.
 


Po załadunku i zabezpieczeniu ładunku desek wprowadziłem w nawigację terminal promowy w Trelleborgu. Szatan mnie prowadzi ;)



Nosił wilk razy kilka... ;)



Tego dnia na pauzę zatrzymałem się na Odeshogu.
Następnego dnia około 11tej dojechałem do Trelleborga i okazało się, że mogę płynąć wcześniejszym promem - zaplanowany byłem na 16:00. Popłynąłem więc od 12:00.
W Rostocku znalazłem się o 19:00 i zjechałem na "betonkę" by "dokręcić" pauzę. Ruszyłem na południe około pierwszej w nocy. Po drodze już dzień zaliczyłem znajpmy sklep by zakupić pieczywo.
Kiedyś był tu parking dla ciężarówek ;(



Widoki po drodze.




Pauza wypadła na ringu Monachium.



Zanim położyłem się spać załatwiłem wszystkie formalności związane z otrzymaniem austriackiego urządzenia do poboru opłat autostradowych "gobox".
Z Monachium wyjechałem około pierwszej w nocy gdyż na 3:50 zarezerwowany miałem pociąg z austriackiego Worgl do włoskiego Brennero. Na miejscu zameldowałem się o 2:20 i okazało się, że mogę pojechać wcześniej bo o 2:50. Tyle tylko, że pociąg się spóźnił ponad godzinę więc koniec końców wyjechaliśmy mniej więcej o tej samej porze co wcześniejsza rezerwacja.



Z pociągu zjechałem o 6:13. O 12:49 zajechałem na parking przy autostradzie A7 - jakieś 40km od celu mojej "podróży" którym była Genua.

Weekend to relaks, gotowanie, filmy, prasa, mycie auta, trochę słońca i absolutny spokój - przez dwa dni byłem na nim absolutnie sam, nie licząc samochodów osobowych. Zatrzymały się obok mnie jedynie dwie ciężarówki na 45'tki.






Była to zdecydowanie cisza przed burzą.
W poniedziałkowy ranek ruszyłem na rozładunek do Genui.



Byłem we Włoszech nie raz więc wąskie uliczki mnie nie przerażają i wiem, że trzeba być po prostu wysoce uważnym by nie wpakować się w jakieś tarapaty. Auta zaparkowane na rondach to tam normalne ;)



To co mnie jednak spotkało tym razem było dość kuriozalne. Jakieś 500 metrów przed dojechaniem do celu natknąłem się na dość wąską drogę.



Kawałek dalej był z kolei zakręt przy którym stał na rogu budynek a naprzeciwko skały.



Ciasno ale wydawało mi się, że dam radę przejechać, co zresztą potwierdzali ludzie którym pokazywałem adres pod który chcę się dostać. Nie dałem rady. Próbowałem sześć razy i szczerze się przy tym nagimnastykowałem ale po prostu nie dałem rady. Nie chciałem próbować więcej razy by nie narażać sprzętu na uszkodzenie. Naraziłem się tym na kilkugodzinny koszmar.
Po wycofaniu z feralnego zakrętu pojawiła się polizia municipale która chciała mnie przez ów zakręt przeprowadzić. Gdy próbowałem wytłumaczyć policjantowi iż nie chcę już próbować, ów kazał mi jedynie "spieprzać" co zmuszony byłem uczynić by nie narazić się na mandat za zablokowanie drogi.
Po konsultacjach telefonicznych z Łukaszem zdecydowaliśmy się spróbować przejechać od drugiej strony. Niestety i ta próba skończyła się interwencją polizii bo bez niej nie byłby w stanie wydostać się z miejsca w które wjechałem. Koniec końców znalazłem parking i na rowerze udałem się do firmy dla której miałem ładunek.
Wjazd na firmę.



Początkowo właściciele chcieli niby pomóc ale później przyjęli postawę, że mają to w "doopie" i mam dostarczyć towar do nich i koniec. Niestety spedycja po początkowej deklaracji pomocy zdecydowała się, że skoro inni tam wjeżdżają to ja też muszę.
Zdecydowałem się jednak, po kolejnych konsultacjach z szefostwem, poszukać w pobliżu jakiejś firmy w której mógłbym się rozładować a ta niech dostarczy tam gdzie trzeba bo ja się tam pchał nie będę.
Odwiedziłem trzy różne firmy ale za każdym razem gdy owe kontaktowały się tą dla której miałem ładunek, ta informowała, że absolutnie nie zgadza się na jakikolwiek przeładunek. Dopiero czwarta firma którą znalazłem jakimś cudem przekonała ich, żeby się zgodzili. Oni z kolei skasowali za to 150 euro.



Po rozładunku odetchnąłem z ulgą - Łukasz i jego Tata również. Wszystko to zajęło w sumie 12 godzin a na rowerze zrobiłem tego dnia chyba ze 20 kilometrów.
Po wszystkim dojechałem jeszcze do miejscowości Niella Tanaro gdzie miałem załadować elementy dźwigu, w dniu następnym. Kładąc się spać dziękowałem, że ten dzień się kończył. Genua w pewnych osobistych względów nie kojarzyła mi się dobrze od lat, ale teraz z zupełnie innych powodów kojarzyć się będzie jeszcze gorzej.

Następnego dnia, po początkowych problemach z ustaleniem co dokładnie mam załadować, wjechałem na teren fabryki dźwigów.
Załadunek trwał prawie trzy godziny gdyż elementy dźwigu które przyszło mi załadować pasowały mi w naczepę "na styk" więc musiała to być zdecydowanie delikatna i precyzyjna robota by niczego nie uszkodzić.





Po wszystkim ruszyłem na północ. Po ujechaniu około 60km natknąłem się na korek spowodowany jakimiś wypadkiem na autostradzie. Przez 20 minut wszystko stało.
Po drodze znów przejeżdżałem przez Genuę.




Na Brennero zameldowałem się o 22:20 i po odebraniu biletu ustawiłem się w kolejce na pociąg. Znów udało mi się załapać na wcześniejszy niż miałem w rezerwacji. Do Worgla gdzie spędziłem resztę nocy dotarłem chwilę przez pierwszą w nocy.

Następnego dnia ruszyłem przed 10tą. Cały dzień spokojnego dość szoferowania, bez przeszkód i problemów. Pauza wypadła mi na ostatnim parkingu przez polską granicą w Kołbaskowie.

Następnego dnia ruszyłem kwadrans przed siódmą rano. Zanim dotarłem do Lęborka spotkała mnie jeszcze dość kuriozalna kontrola drogowa w okolicy Nowogardu. Służby miały tego dnia chyba jakąś akcję bo byli wśród nich policjanci drogowi, policjanci kryminalni, inspektorzy ITD, żołnierze ŻW i Służba Celna. Powodem mojego zatrzymania była rzekomo przkroczona prędkość. Moim zdaniem skandalicznie niewłaściwie wykonany pomiar wykazał przekroczenie prędkości o 18km/k. Skandalicznie bo pomiar wykonano:
- jeden raz bez możliwości weryfikacji czy udowodnienia, że ów pomiar był wykonany właśnie mi
- z przeciwnej strony drogi (nieodpowiednie ustawienie)
- policjant stał na górce a ja zjeżdżałem w dół który ją poprzedzał (niewłaściwy kąt pomiaru)
- policjant mierzył prędkość "z ręki" czyli bez podpórki lub "kolby" do oparcia o własne ramię
- z odległości 660m (fotoradar którym go wykonano jest "wiarygodny" do 500m)
- w chwili gdy padał deszcz i wiał bardzo silny wiatr.
Dodatkowo policjant nie miał przy sobie żadnych dokumentów które dowodziłyby, że jest przeszkolony w kierunku wykonywania prawidłowych pomiarów a po przedstawieniu atestu urządzenia nie udostępniono mi go w celu weryfikacji czy ów atest jest wystawiony na ten konkretny fotoradar - uzasadnienie brzmiało "jak mamy dać jak łapiemy teraz innych".
Oczywiście odmówiłem przyjęcia mandatu, zrobiłem kilka zdjęć i czekam na to jak sprawa się rozwinie.
Co ciekawe policjanci w momencie gdy im przedstawiałem swoje racje, zawołali, niejako w zemście, inspektora ITD w celu szczegółowego skontrolowania mnie. Ów, jak się okazało bardzo konkretny i rzeczowy człowiek, skontrolował dokumenty, ładunek i jego zabezpieczenie, kartę kierowcy jak i tachograf i po wystawieniu protokołu kontroli życzył szerokiej drogi. Powiedział też kilka ciekawych zdań które mogą mi się przydać przed ewentualną rozprawą przed sądem grodzkim w Goleniowie ;)

Po drodze okazało się, że Darek - kolega z firmy, jedzie jakąś godzinę za mną. Nie mogłem na niego zaczekać bo koniecznie miałem być na rozładunku w Gdyni jak najszybciej się da. Po konsultacjach telefonicznych ustalono jednak, że zjeżdżam tylko do Lęborka a Łukasz i jego tata przyjadą po oba auta i Darka (akurat w Lęborku kończył mu się czas jazdy). Na miejscu byłem o 12:30 a Darek jakieś 20 minut później.



10 minut po nim zajechali Łukasz z Tatą. Zamieniliśmy dosłownie kilka słów i chłopaki musieli uciekać.
Dobrze być w domu.