piątek, 12 sierpnia 2016

Dziewicza trasa nowej jednostki.



W piątkowe późne popołudnie  15go lipca szefostwo w osobach Łukasza i jego Taty zaszczycili mnie swoją obecnością i przyprowadzili mi, po odebraniu z serwisu, nowe auto. Uroczyście przekazali kluczyki i pakiet startowy.



Nie ukrywam, że jest to bardzo miłe uczucie wsiąść do auta z przebiegiem 156km ze świadomością, że jest się jego pierwszym kierowcą.



Jeszcze tylko nowa naczepa i całkowicie nowy sprzęt zacznie pracę. Naczepa miała być gotowa do odbioru w fabryce w Niemczech w poniedziałek, więc wyjeżdżać z domu miałem w niedzielne popołudnie tak by do granicy dotrzeć już po zakazie dla ciężarówek.

Jak zawsze wyjazd z domu to ciężka sprawa. Jednak z racji tego, że auto miałem pod domem to mogłem się do niego przygotowywać sukcesywnie i na spokojnie przez cały weekend. 
Około 18tej w niedzielę byłem już w drodze. Tankowanie w Szczecinie (Radziszewie) i pauza na ringu Berlina bo nie byłem w stanie jechać dalej tak bardzo chciało mi się spać. Pierwsze kilka dni po dłuższym wolnym  są dla mnie dość mocno męczące bo w domu szkoda mi czasu na spanie gdyż staram się wykorzystać ten czas do maksimum. Gdy zaś wyjeżdżam to zazwyczaj bardzo szybko chce mi się spać ze względu na "bezczynność". Naczepę miałem odbierać dopiero we wtorkowy ranek więc mogłem sobie pozwolić na to by podzielić trasę na dwa etapy.
Pauza na ringu.



Jak lato to muszą być małosolne i tym razem wziąłem je ze sobą ;)



W poniedziałek tuż przed 17:00 zameldowałem się w Altenberge i usiłowałem odebrać naczepę od razu bo okazało się, że biuro jeszcze pracuje ale niestety godzina to za mało żeby wszystko bezstresowo załatwić.

Następnego dnia rano od razu zameldowałem się w biurze. Po zarejestrowaniu się i odczekaniu około 20 minut mogłem wjeżdżać na plac po swoją nowiutką naczepę. Ku mojemu zdziwieniu przy oględzinach stwierdziłem uszkodzenie na powierzchni plandeki, przy jednej z klamer. Było ono bardzo drobne ale przy fabrycznie nowym sprzęcie nie powinno mieć miejsca.



Po poinformowaniu obsługi szybko pojawiła się ekipa która błyskawicznie naprawiła owe uszkodzenie. Po nasmarowaniu siodła, zapakowaniu pasów, mat i miotły mogłem się podczepiać.



Po wszystkim jeszcze dopełniłem formalności podpisując protokół odbioru przy którym otrzymałem prezent w postaci dwustronnej kamizelki z logo Schmitz Cargobull. Jako, że dzień zaczął się wyjątkowo ciepło to musiałem jeszcze skorzystać z prysznica przed wyjechaniem z fabryki.

Po wszystkim udałem się do miejscowości Georgsweder gdzie miałem załadować 23tony torfu z przeznaczeniem do Szwajcarii. Gdy dotarłem na miejsce okazało się, że ładunek jest jeszcze w trakcie procesu produkcji czyli workowania i paletowania i gotowy będzie dopiero następnego dnia rano. Po wyjściu z biura przestawiłem się w miejsce oczekiwania na załadunek. Praktycznie od razu podjechał do mnie jeden z kierowców wózków widłowych i wziął ode mnie dokument załadunkowy który otrzymałem w biurze. W krótkiej rozmowie wyjaśnił mi, że biuro to g... wie i faktycznie nie jest gotowy ale jak już auto jest to zaraz skończą i będzie można załadować jeszcze dziś. Wskazał, że może to potrwać do dwóch godzin. Mówi się trudno ale i tak trzeba się cieszyć, że będzie dziś bo nowy zestaw musi na siebie zarobić ;) Jako, że miałem czas to zająłem się rozpakowaniem i przewieszeniem na naczepie pasów. Na koniec zrobiłem zdjęcia w pełnej okazałości i przykleiłem naklejkę Wagaciezka.com




Po około półtorej godziny polecono podjechać kilka metrów bliżej placu załadunkowego. Załadunek przebiegł dość mozolnie w dodatku w pełnym słońcu a tego jeszcze zakładanie pasów okazało się problematyczne bo po zapięciu klamer okazało się, że wystają one za linię kłonic i nie da się wcisnąć w nie desek. Sposobem wszystko można więc powoli i po trochu jakoś się to udało. Przyznam szczerze, że po załadunku najchętniej położyłbym się w jakimś basenie, jeziorze czy morzu racząc się jakimś dobrze schłodzonym napojem.  Więc umyłem się wodą z bańki, napiłem ciepłej muszynianki i pojechałem dalej ;)
Tego dnia udało się jeszcze dojechać w okolice Stuttgartu.

Następnego dnia rano po około półtorej godziny jazdy zaliczając po drodze dwa dość spore korki zameldowałem się w Schaffhausen na granicy niemiecko-szwajcarskiej. Jako, że to auto pierwszy raz wjeżdżało do Szwajcarii musiałem mu wyrobić ID-Card. Na granicy w Thayngen byłem dotąd tylko raz jeden w dodatku jechałem na pusto więc nie bardzo wiedziałem co na niej gdzie się znajduje. Na szczęście nie błądziłem bez sensu i dość szybko znalazłem odpowiednie okienko do wyrobienia karty i agencję celną która miała mi przygotować dokumenty. Po około godzinie jechałem już na pierwszy rozładunek do miejscowości Lufingen. Plan był taki by spróbować rozładować oba miejsce jeszcze tego samego dnia i spróbować zdać palety w trzecim. Niestety korki przy dojeździe do granicy, czas na niej spędzony trochę te plany pokrzyżowały. Jednakże ich kres okazał się spowodowany czymś zupełnie innym. Najpierw okazało się, że podany w dokumentach adres rozładunku jest kompletnie bez sensu bo mieści się pod nim ASO Fiata. Co jeszcze ciekawsze był on zamknięty. Na pobliskim dworcu kolejowym w kiosku sprzedawczyni okazała się znać firmę dla której przeznaczony był mój ładunek. Poleciła mi wracać na główną drogę i kierować się cały czas w stronę lotniska w Zurichu. Nie potrafiła określić jak daleko to jest. Okazało się, że jakieś 8 kilometrów. Oto co zastałem przed firmą gdy tam wreszcie dotarłem.



Tablica ta znaczy mniej więcej tyle co "Wolne z powodu upału - jesteśmy na kąpielisku".  Tacy to pożyją. Coś takiego chyba tylko w bogatych krajach. Faktycznie było gorąco.
Telefon do Łukasza i niestety nie udało się nic wskórać - mają wolne i "co Pan nam zrobi?".
Było gorąco, bardzo gorąco, naprawdę. Całe szczęście obok był wąż z bieżącą wodą którą co chwila się mogłem schładzać.

Jako ciekawostkę wklejam zdjęcie kwiaciarni samoobsługowej czyli bez sprzedawców i kas. Ceny ustalone które należy wrzucić do skrzyni. Mam nadzieję, że takowe będą kiedyś powszechne i w Polsce ;)



Wieczorem zaś przyjechała bardzo miła dziewczyna którą na potrzeby tej opowieści nazwałem "Heidi". Heidi chciała mi pomóc w rozładunku ale niestety nie dysponowała wózkiem widłowym i zdziwiła się szczerze, że ja również takiego nie posiadam. Obiecała za to, że postara się, żeby ów był z samego rana następnego dnia. Zaoferowała również, że zostawi mi otwarte wejście do pomieszczeń socjalnych pracowników, żebym mógł się wykąpać czy sobie coś ugotować (tak powiedziała). Była naprawdę szczera i miła, że aż mnie to wzruszyło. Skorzystałem z prysznica jak sobie pojechała bo bałem się, że może zechce mi jeszcze plecy umyć czy coś ;)

Następnego dnia rano faktycznie wszystko było już przygotowane i dość szybko i sprawnie zostałem rozładowany z tego co było dla nich przeznaczone. Znów wszyscy byli mili i sympatyczni.
Rozładunek pod palmami.



Drugi rozładunek to miejscowość Istighofen. Zrzutka w magazynie firmy transportowej pomiędzy stodołą a budynkiem biurowym.




Rozładowywał mnie słowacki dyspozytor, bo nie było żadnego wózkowego w okolicy, zagadując co i rusz a to o nowe auto, a to o kierunki, a to o pracę jako taką. Ja nie pozostawałem mu dłużny i dowiedziałem się, że ich firma zatrudnia prawie stu kierowców z czego 80ciu to Słowacy, 10ciu to Czesi, a tylko 5ciu Szwajcarów. Gdy mi zaś powiedział jak wygląda u nich praca (strzał na Włochy - rozładunek-załadunek - zmiana kart (kart, nie kierowców) i strzał z powrotem do Szwajcarii ;) to zrozumiałem dlaczego robią to obcokrajowcy.

Po rozładunku zmuszony byłem jechać jeszcze do miejscowości Pfungen żeby zdać palety które wymieniłem na rozładunkach. Z dwudziestu czterech palet przyjęto mi  dwanaście - biznes na paletach to jest jedna z gorszych patologii tej branży.

Po pseudowymianie ruszyłem do Jonchwill gdzie miałem podjąć ładunek do Holandii a konkretnie do Rotterdamu. Na miejscu stawiłem się kwadrans po południu i okazało się, że muszę zaczekać do godziny 13:15 bo o tej porze kończy się przerwa dla pracowników.
Miałem więc czas by spokojnie zjeść i przygotować naczepę do załadunku. Faktycznie punkt 13:15 zaczęto mnie ładować. Bardzo miły pracownik, Serb z pochodzenia, dosłownie w pięć minut załadował mnie trzema rurami i osprzętem do nich.



Ładunek przeznaczony był finalnie do Norwegii więc od razu skontaktowałem się z Łukaszem po to by zawalczył o wykonanie tej trasy od początku do końca. Okazało się jednak, że nie ma takiej możliwośc,i gdyż z Rotterdamu ładunek ten płynie do Norwegii statkiem.
Po zabezpieczeniu i skorzystaniu z firmowego prysznica mogłem spokojnie ruszać.



Na granicy poszło dość sprawnie i bezproblemowo. Pauza tego dnia wypadła w okolicy Koblencji.
Pierwsza poranna mgła tego lata.



Na rozładunku w porcie w Rotterdamie zameldowałem się tuż przed trzynastą. Musiałem chwilę poczekać najpierw na swoją kolej a później na dużą sztaplarkę która byłaby w stanie ściągnąć ładunek.

Będąc cały czas w kontakcie z Łukaszem który także był w trasie drugim autem, wiedziałem, że jest on również w Holandii. Obaj mieliśmy ładować się w okolicach Kolonii z przeznaczeniem znów do Szwajcarii ale okazało się, że Łukasz miałby problem żeby zmieścić się w czasie pracy. Później się okazało, że firma zlecająca wystawiła omyłkowo dwa razy ten sam ładunek i niepotrzebne były nań dwa auta. Nie pojechaliśmy więc a zjechaliśmy się na wspólną pauzę weekendową na parking w okolicy lotniska Schiphol w Amsterdamie.



Jeśli chodzi o weekendy to nie jestem specjalnie towarzyską osobą bo nie lubię chlać i pie.... głupot o robocie a wolę się wyspać, dobrze zjeść, obejrzeć dobry film, poczytać książkę czy gazety i szybko się nudzę nieciekawymi ludźmi. Mam też sporo odmienne poglądy na wiele spraw i nie chciałbym wykorzystywać weekendowego czasu na wyjaśnianie obcym bądź co bądź ludziom dlaczego nie jem mięsa, dlaczego mam tatuaże, dlaczego nie boję się uchodźców czy nie przeszkadzają mi geje.
Nie spodziewałem się oczywiście, że mój nowy szef będzie mnie do chlania namawiał czy będzie narzekał ciągle na swojego szefa krwiopijcę ;)  Nie spodziewałem się też, że będzie mnie straszył islamistami ale jakieś tam inne obawy były bo niby gościa znam od kilku lat ale nigdy jakoś specjalnie bliżej i dłużej nie mieliśmy okazji spędzić razem czasu.
Moje obawy były zupełnie bezpodstawne bo naprawdę sympatycznie i młodzieżowo spędziliśmy ten weekend.  Bardzo dobrze nam się rozmawiało i to na takie tematy których się nawet nie spodziewałem, a co najlepsze, najmniej rozmawialiśmy o pracy.

 W sobotę zaliczyliśmy wycieczkę na lotnisko w celu uzupełnienia zapasów naszych (chleb, owoce) jak i kolegów obok (0,7l) a przy okazji sprawiliśmy fajne prezenty swoim żonkom ;)
Łukasz za sterami ;)



Udało mi się udoskonalić umiejętności Łukasza w pewnej popularnej grze karcianej a gdy zażyczył sobie zagrać w "makao" najpierw dałem mu wygrać dwie partie, a później z rozmachem godnym mistrza rozwaliłem go na łopatki trzy razy z rzędu - aż się wystraszyłem czy mi premii nie potrąci ;)
Na koniec weekendu wzięliśmy wspólny prysznic*

Pierwszy raz w życiu stałem weekend z bądź co bądź szefem i mimo wspomnianych obaw było naprawdę dobrze bo nie znudziłem się ani razu i nie piszę tego dlatego, że on to czyta, bo na pewno czyta, i dlatego że mi płaci ale ogólnie było po prostu normalnie. Mam nadzieję, że jeszcze nie jeden odstoimy razem ale obiecuję sobie, że do następnego się lepiej przygotuję...

Po weekendzie poładowaliśmy się obaj w Amsterdamie - ja celulozą a Łukasz mąką ryżową, o ile dobrze pamiętam ;)
U mnie załadunek prawym bokiem - oczywiście nie odmówiłem sobie pogardzenia tą zasadą, co wywołało małą burzę bo ładujący myślał że posyłam "fuck'i" bezpośrednio do niego.





Zjechaliśmy się znów kilkanaście kilometrów za Amsterdamem bo jechaliśmy w tym samym kierunku i większą część mogliśmy pokonywać razem.



Niewiele pogadaliśmy na CB bo Łukasz większość czasu wisiał na telefonie ze swoją małżonką Anią z którą to ogarniali razem kolejne załadunki dla mnie, dla niego i dwóch pozostałych aut innego przewoźnika który jeździ dla Łukasza. Jeszcze ostatnia wspólna 45tka i rozjechaliśmy się za Mannheim każdy w swoją stronę.
Wspólna pauza.



W Gernsbach k. Gaggenau zameldowałem się o 19:45 i nie bardzo wiedziałem jak się do firmy dostać bo szlaban zamknięty i nie ma komu otworzyć. Na szczęście znalazł się uprzejmy kierowca jeżdżący wkoło fabryki i otworzył mi bramę - chciałem zawrócić i poszukać gdzieś parkingu ale szlaban znów zamknięty. Poszedłem więc szukać jakiegoś luda. Znalazłem wózkowego który powiedział, że nie ma problemu i mogę zostać za szlabanem do rana, byleby tylko się ustawił jak najbliżej stodoły w której mieści się warsztat. Tak też zrobiłem.

Następnego dnia wyjechałem z terenu firmy by ją objechać dookoła i wjechać z innej strony czyli tam gdzie się wyładowuje celulozę. Wjechałem na wagę i okazało się że mój rozładunek awizowano dopiero na 10:00, a była ledwie 7:15. Wyjazd i czekanie w wąskiej uliczce przed firmą. Wyszło na to że bardzo dobrze zrobiłem, że nie przyjechałem właśnie w tę uliczkę dzień wcześniej bo stało tam już kilka innych aut do rozładunku. Poszedłem więc sobie do pobliskiego marketu na małe zakupy (pieczywo, czereśnie) a drodze powrotnej uciąłem sobie krótką pogawędkę z litewskim kierowcą który także czekał na rozładunek. Opowiadał o tym, że jest już cztery miesiące w trasie a od dwóch nie działa mu w aucie klimatyzacja ale na szczęście pod koniec tego tygodnia ma w końcu zjechać na upragniony urlop do domu. Zawsze po takich rozmowach czuję, że moja praca jest naprawdę dobra, bo jest cała masa kolegów którzy mają dużo gorzej. Po rozmowie zjadłem spokojnie śniadanie i oglądałem filmy.
 Kwadrans przed 10tą wjechałem ponownie na wagę po czym ustawiłem się odpowiednim do rozładunku miejscu.




Pierwszy plan kiepski ale drugi dość malowniczy ;)



Rozładunek dosyć sprawny tylko, że debil w sztaplarce uszkodził mi trzy z nowiutkich desek kłonicowych - wjechał na nie prawym kołem i mi je pogiął. Dureń kwadratowy mógł mi pokazać, że mu przeszkadzają a nie z premedytacją po nich przejeżdżać. Piach mu w tryby.

Po rozładunku ruszyłem w kierunku pierwszego załadunku do Mannheim - piętnaście palet ręczników papierowych z przeznaczeniem do Schwerina.



Wyjazd z Mannheim.



Następny załadunek to miejscowość Speyer gdzie załadowałem 11 palet kartonów do mleka z przeznaczeniem do miejscowości Dechow na północy Niemiec.
Tego dnia pauza wypadła mi na pierwszej stacji benzynowej na A7 za krzyżówką z A2 k. Hanoweru.
Następnego dnia około dziesiątej zameldowałem się w mleczarni w Dechow które okazało się naprawdę niewielką wioską. Musiałem odczekać około godziny na rozładunek bo przede mną dwa auta ładowały ich produkty. Rozładunek szybki i bezproblemowy.
Druga zrzutka to jakaś hurtownia w Schwerinie - także szybko i bezproblemowo.
Kolejny punkt tego dnia to miejscowość Crivitz gdzie zmuszony byłem zajechać tylko po to żeby zdać 14 palet z drugiego rozładunku - i znów dwie sztuki się nie spodobały i zostały odrzucone.
Po odebraniu kwitu paletowego udałem się na kolejny załadunek do Rostocku gdzie miałem załadować jakieś elementy betonowe w fabryce takowych.
Blisko do Lęborka (dawniej nazywał się Lauenburg) ;)



Załadunek mógł się odbyć najpóźniej do godziny 14:30. Dojechałem o 14:20 a na miejscu przywitał mnie dość zmęczony życiem niemiecki kolega. Stękał trochę, że późno, że zapier... mają taki, że nie ma czasu załadować, że dwa auta jeszcze dziś muszą i że trzecie przed chwilą odprawili (faktycznie odprawili duńczyka z kwitkiem na jutro) ale koniec końców po konsultacjach z siwym kolegą powiedział, że dadzą radę "heute". Spokojnie więc zjadłem i zacząłem przygotowywać naczepę do załadunku czyli rozpiąć jeden bok bez ściągania desek i otworzyć dach. Załadunek dość precyzyjny i dokładny przy którym musiałem wydatnie pomóc. Jednak przy zabezpieczaniu zostałem już sam i musiałem się z nim trochę pobawić, żeby przypadkiem czegoś po drodze nie zgubić albo żeby mi na łóżko w kabinę nie wpadło ;)




Po wszystkim już ogień na tłoki i kierunek Dania. Pauza wypadła na nowym parkingu koło Holstebro - jeszcze nie zdarzyło mi się na takim parkingu pauzować. Darmowy ale ze szlabanem. Podjeżdża się do niego i na komputerze wskazuje ile czasu zamierza się na nim spędzić, po czym wychodzi z niego bilet z informacją w którą linię trzeba się skierować i o której godzinie parking opuścić wg. tego co się zadeklarowało.

Najciekawsze jest jednak to, że od szlabanu we właściwą linię prowadzą lampki zamontowane w asfalcie. Auta stoją w liniach jedno za drugim, tak samo jak przed wjazdem na prom. Dzięki temu, że wiadomo kiedy kto wyjeżdża nikt nikogo w ten sposób nie zastawia. Bardzo dobrze wykorzystana cała przestrzeń parkingu. Warto też dodać, że kilka kilometrów przed owym parkingiem znajduje się elektroniczna tablica która informuje o tym ile jeszcze jest na nim wolnych miejsc dla ciężarówek.



Następnego dnia około dziewiątej melduję się na rozładunku którym okazała się budowa piekarni w Viborgu. Szukam jakiegoś jej kierownika i znajduję go za sterami malutkiej koparki w piwnicy. Zamieniamy kilka słów po angielsku po czym oboje stwierdzamy, że mamy do czynienia z osobami tej samej narodowości i ze śmiechem przechodzimy na język polski. Okazuje się, że nie ma w tej chwili dźwigu który miał na mnie czekać. Był z samego rana ale został wezwany do jakiejś innej roboty. Teraz muszę ja poczekać na niego. Ustalam więc gdzie mam się ustawić i na spokojnie sobie przygotowuję naczepę do rozładunku po czym zjadam śniadanko. Akurat gdy je skończyłem zajeżdża czerwone Volvo z HDSem za kabiną. Jego operator prosi mnie o przestawienie się bo okazuje się że trzeba mój ładunek złożyć na inną naczepę zaparkowaną za rogiem. Rozładunek sprawny i fachowy.



Po wszystkim ruszam w kierunku Esbjerga a dokładnie do miejscowości Tistrup bo tam mam się załadować z przeznaczeniem do Narpio w Finlandii - pięknie bo tam byłem tylko raz i to zaledwie odcinek 100km przejazdem, wracając z Tromso.
Na miejscu jestem około godziny trzynastej i od razu zaczynam załadunek którym okazują się sprasowane i zrolowane sprężyny do materacy. Trochę słabo były spaletowane bo nierówno i wystawały na wszystkie strony a poza tym po cztery sztuki na palecie i do tego spiętrowane. Trochę sie zdziwiłem jak spojrzałem w dokumenty gdzie w rubryce waga widniały następujące cyfry - 22000kg.
Załadunek nie bez problemów ale jakoś poszedł ale zabezpieczanie to już była męka - żeby to zrobić jakoś sensownie otworzyłem sobie dach naczepy żeby dokładnie poprzekładać pasy tak by się w trakcie jazdy nie zluzowały bo do przejechania ponad 1000km.





Po wszystkim niezbyt wygodna bo nie autostradowa trasa do Frederikshavn skąd miałem zarezerwowany prom do Goteborga. W porcie stawiłem się kilka minut po osiemnastej i po znalezieniu spokojnego miejsca na noc poszedłem sobie na spacer po mieście - byłem w nim już kilkadziesiąt razy ale jeszcze nigdy nie miałem okazji pozwiedzać. Znalazłem na głównym miejskim deptaku pewien sklep ze starociami ale niestety był już zamknięty więc będę musiał do niego jeszcze kiedyś wrócić. Po powrocie zjadłem kolację, obejrzałem film o cygańskiej poetce Papuszy i położyłem się spać.
Parking obok nabrzeża przy którym remontowana jest platforma wiertnicza.



Następnego ranka miałem płynąć promem o godzinie 8:15 a, że byłem jakieś 1,5km od terminalu to na spokojnie wstałem sobie o 7:15 i ruszyłem po bilet. Wyobraźcie sobie, że te 1,5km pokonywałem w 40minut (sic!) bo gdy wyjechałem na główną ulicę prowadzącą do terminalu okazała się ona całkowicie zakorkowana przez kampery, przyczepy kempingowe i innego rodzaju turystów - armagedon. Na szczęście na prom zdążyłem i to się tylko liczy a o reszcie nie warto wspominać.

Po zjechaniu z promu - kierunek Sztokholm bo stamtąd miałem mieć kolejny prom, tym razem do Finlandii. Po drodze plany się zmieniły bo zarezerwowano mi prom z miejscowości Kappelskar do fińskiego Nantali. Trasa spokojna i bezproblemowa. W Kappelskar zameldowałem się tuż przed dwudziestą. Po krótkiej konsultacji ze służbami ochrony portu ustawiłem się odpowiedniej linii i zostałem poinformowany że po bilet mogę się zgłosić następnego dnia od 7:00.

Kilka minut po wspomnianej siódmej, następnego dnia, odebrałem bilet i oczekując na wjazd uciąłem sobie pogawędkę z kolegą z polskiej firmy który stał tuż obok mnie.
Na promie śniadanie, kąpiel i bardzo fajne dwa filmy na jednym z kanałów dostępnych w telewizorze, chwila drzemki po czym obiadokolacja i zjazd. Na promie luz kompletny przy ustawianiu aut.



Finlandia przywitała mnie dokładnie taką samą pogodą jak Szwecja czyli około 25st i słonecznie.



Jako, że mogłem swobodnie jechać tego dnia to ruszyłem w kierunku miejsca przeznaczenia czyli Narpio. Droga bardzo dobra tylko z ogromną ilością fotoradarów - jak w Polsce jeszcze do niedawna, ale chyba w większości pustych. Nie sprawdzałem wprawdzie bo nigdzie mi się nie spieszyło ale na takie wyglądały.
Przymusowy postój żeby przepuścić kolegę z ponadnormatywnym.



Trochę nudna droga bo cały czas prosto.



W Narpio byłem dokładnie o 22:00 czyli 23:00 miejscowego czasu. Stanąłem sobie pod firmą, tuż obok ramp rozładunkowych. Błoga cisza i spokój.

Niedziela spokojna i spędzona na ulubionych czynnościach czyli wyspaniu, gotowaniu, jedzeniu, sprzątaniu, oglądaniu filmów (Trylogia Hobbit po raz kolejny ;) i zabawą ze zdjęciami.

 



Stół weekendowy.



W poniedziałek nie musiałem się z niczym spieszyć bo nie miałem jeszcze żadnej informacji co do tego co będę ładował. Wstałem więc wtedy kiedy się wyspałem. Rozładowałem i posprzątałem naczepę. Podjechałem sobie do sklepu na małe zakupy i dalej czekałem. Jakoś ten okres urlopowy nie chce się skończyć w Skandynawii więc kiepsko z ładunkami.



Około 13tej przyszła dyspozycja by jechać do miejscowości Vasa skąd zarezerwowano mi prom do Umea w Szwecji.






Na miejscu okazuje się że prom będzie dosyć mały i ciężarówek popłynie tylko kilka (chyba siedem) a i tak wśród nich znajduję rodaka.




Po odebraniu biletu siedzę chwilę w poczekalni bo dostępny jest tam internet a ja już wyczerpałem swój limit na telefonie.
Na promie zjadam obiado-kolację i czytam ale po jakimś czasie dochodzą mojej uczy jakieś muzyczne dźwięki i oklaski po nich. Okazuje się że rejs umila swoją grą na gitarze i śpiewem pewien sympatyczny jegomość.



Po zjechaniu z promu zostaję w porcie na noc bo rejs trwa jedynie 4 godziny więc muszę dalej pauzować.
Następnego dnia na spokojnie jadę sobie do miejscowości Kramfors gdzie będę ładował następnego dnia rano papier do Polski.
Po drodze załapałem się na konkretne gradobicie i korek przez nie spowodowany bo przecież koniecznie trzeba się zatrzymać, zrobić zdjęcia i wrzucić na fejsbunia ;)





Dalej już jest normalnie.



Przejeżdżając przez miejscowości Lunde dostrzegam przy drodze budynek na którego dachu widnieją loga Forda, Austina, Saaba. W pierwszej chwili myślę, że jest to jakiś warsztat ale wśród owych znaków firmowych dostrzegam w ostatniej chwili także "Bil Museum". Nie spieszy mi się więc zatrzymuję się od razu.



Budynek okazuje się muzeum motoryzacji - Adalens Veteranbil Museum. Bilet wstępu kosztuje mnie 80SEK co chyba nie jest specjalnie wygórowaną ceną a dla szwedów to raczej taniocha. W środku znajduje się około 50 aut z różnych części świata bo obok półciężarówki Scani z lat 30tych obejrzeć tam można Toyotę Corollę z lat 70tych i piękne brązowe Audi Quattro.






Są tu Plymouthy, Chevrolety, Garbus, Saaby, ogromny osobowy Stayer jak i moje ulubione Mercedesy, w tym W123 z przebiegiem 40tyś kilometrów.






Podziwiać można także motocykle, rowery czy skutery śnieżne ale także wyposażenie dawnych warsztatów samochodowych. czy nawet osobliwe urządzenia jak np. doczepiany do roweru bądź bryczki napęd spalinowy.









Pierwszy fotelik dla dziecka?



Dość osobliwa pułapka na myszy;)



Gablotki w których znajdowały się wszystkie modeliki wszystkich modeli Volvo i Saab.




Warto zaznaczyć że praktycznie wszystkie auta są na chodzie i wyjeżdżają z muzeum na zloty. Jedynie te które są przed renowacją są nieruchawe.
Spędziłem tam około godziny i myślę że to wystarczająco długo.

Po zajechaniu pod papiernię w Kramfors rozpocząłem pauzę. Wieczorem podjechało za mną auto szwedzkiego przewoźnika ale jego kierowca okazał się polakiem więc pogawędziliśmy trochę.
Następnego dnia rano już o 6:30 stałem na stanowisku załadunkowym. Załadowałem 30 rolek papieru o łącznej wadze 23700kg.



Po odpowiednim zabezpieczeniu i odebraniu dokumentów transportowych ruszyłem w drogę do Karlskrony skąd miałem zarezerwowany prom do Gdyni następnego dnia wieczorem. Początkowo chcieliśmy jechać razem z Michałem ale on załadował 10ton więcej ode mnie i mógł jechać maksymalnie 85km/h więc dosyć szybko mu odjechałem.
Po przejechaniu Sztokholmu wyszło mi z wyliczeń, że zdążę spokojnie na poranny prom do Polski więc poprosiłem Łukasza żeby zmienił rezerwację na rano.
Dzienny czas jazdy skończył mi się już na E22 kilkanaście kilometrów przed Gamleby. Nawigacja wskazała mi parking przy stacji benzynowej i na nim postanowiłem spędzić noc. Zaraz gdy nań wjechałem i zająłem miejsce wyznaczone dla aut ciężarowych podeszła do mnie kobieta z obsługi restauracji która znajdowała się również w tym miejscu. Oznajmiła mi, że ów parking nie jest przeznaczony dla pojazdów ciężarowych a jedynie dla klientów restauracji - oczywiście nigdzie żadnych tablic informacyjnych na ten temat nie zauważyłem - o czym jej powiedziałem. Oznajmiła, że jest to ich teren prywatny i mam go opuścić niezwłocznie bo to teren prywatny przeznaczony dla gości restauracji. Gdy zapytałem ją co w przypadku gdy pójdę do owej restauracji i będę jej klientem odpowiedziała  - "nie będziesz bo wy Polacy mieszkacie w swoich ciężarówkach i nie chodzicie do restauracji a jedynie zostawiacie wokół siebie syf - dokładnie mówiąc po angielsku było to "throwing out shit everywhere around you". Wiem o tym doskonale, że wielu polskich kierowców (i nie tylko) nie potrafi się odpowiednio zachowywać ale nie daje to nikomu prawa do takiego rasistowskiego pierdolenia o nas Polakach. Poza tym w życiu nie spodziewałbym się takiego tekstu usłyszeć w Szwecji w której polityczna poprawność przekracza czasem granice absurdu. Ciężkie czasy przed ludzkością.
Co ciekawe nie był to koniec tej historii choć po tym co usłyszałem dla mnie miał być. To co usłyszałem podsumowałem jednym zdaniem w którym poinformowałem, że w tym momencie tylko i wyłącznie szwedzka policja będzie w stanie mnie stąd ruszyć i próbowałem zamknąć drzwi auta. To co stało się w tym momencie wbiło mnie już w totalne osłupienie gdyż pani rasistka zablokowała jedną ręką drzwi a drugą wyciągnęła z boczka dużą puszkę "plaka" i się nią na mnie zamachnęła chcąc uderzyć. Nie wiem za bardzo dlaczego ale zamiast się bardziej wkurzyć sytuacja ta mnie zwyczajnie rozśmieszyła. Koniec końców zamknąłem jednak drzwi olewając tę "wariatkę".
Nie był to jednak koniec "atrakcji". Kilka minut później podjechał do mnie czarny angielski samochód pseudoterenowy z którego wysiadł kolejny, jak się szybko okazało, obrońca własności prywatnej który najpierw dał mi 10 minut na opuszczenie jego "posiadłości" a gdy usłyszał to samo co jego koleżanka nazwał mnie "fucking idiot" i zrobił fotkę mnie i mojego palca serdecznego ;)
W ciągu kolejnych 45 minut policja ani moim przyjaciele rasiści się nie pojawili więc bojąc się o mój nowiutki zestaw przedłużyłem swój czas jazdy do 10ciu godzin pojechałem dalej i noc spędziłem na parkingu w lesie.


Następnego dnia ruszyłem około czwartej na ranem by tuż przed 7:00 zjawić się w Karlskronie. Po odebraniu biletu wjechałem od razu na terminal i oczekiwałem na prom. Na promie śniadanie i releksik z przypadkowo spotkanym kolegą Łukaszem którego miałem kiedyś okazję poznać w Norwegii (pomagałem mu z Jeszkinem przy transporcie uszkodzonego auta).

Po dotarciu do Gdyni odstawiłem jedynie auto na parking strzeżony i byłem wolny. Żona i córka przyjechały po mnie i razem mogliśmy jechać już prosto do domu.



*w osobnych kabinach
  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz